piątek, 11 kwietnia 2014

Zwiedzanie Taipei

Elephant Mountine


Pewnie każdy z Was odniósł kiedyś wrażenie, jakby świat stanął na chwilę w miejscu. Dokładnie tak się poczułam spoglądając na Tajpej ze szczytu Elephant Mountine. Byłam jak zahipnotyzowana. Gdyby nie to, że punkt widokowy mieści zaledwie kilka osób a chętnych na podziwianie miasta z góry jest wielu, mogłabym wpatrywać się w Taipei godzinami. Według mnie miejsce numer jeden na liście miejsc wartych zwiedzenia. Muszę tylko ostrzec przed jednym – droga na szczyt nie jest łatwa. Ja o mało nie wyzionęłam ducha wchodząc po stromych schodach do góry. Zajęło mi to 15 minut, bez przystanku ale po zakończonej wspinaczce nogi trzęsły mi się jak galareta. W pierwszej kolejności pomyślałam, że chyba zostanę tam do rana, bo nie ma opcji, żebym na tych samych nogach z tej góry zeszła. Ale to co zobaczyłam dało mi takiego powera, że nie tylko zeszłam na dół, ale spod Elephaunt Moutine na nogach wróciłam do domu...


Taipei 101










Gondola Maokong


Zdarzyło mi się zrobić w życiu kilka rzeczy, nad którymi w ogóle się nie zastanawiałam. Kiedy dzisiaj ktoś pyta mnie dlaczego, nie potrafię udzielić odpowiedzi. Tak jakby ktoś wyciął mi fragment pamięci tyczący się momentu podejmowania decyzji. Dokładnie tak było w przypadku wycieczki na Gondole Maokong. Czemu ja tego nie przemyślałam? Nie wiem. W momencie gdy wsiadłam do gondoli a ta zaczęła ruszać w górę uświadomiłam sobie kilka rzeczy. Po pierwsze, że chyba mam lęk wysokości, po drugie, że tego nie przeżyję a po trzecie, że chcę wysiąść a chyba nie mogę. Wiedziałam, że jak spadnę to prawdopodobnie zawisnę na jednym z drzew, które były pode mną. Zaczęłam się nawet zastanawiać na którym bym chciała. Pierwsza myśl – herbaciane, z racji mojego zamiłowania do herbaty, ale biorąc pod uwagę jego gabaryty, żeby przeżyć chyba musiałabym wybrać inne. Droga na szczyt trwała 30 minut i przysięgam było to najdłuższe 30 minut w moim życiu. Drugie tyle zajęło mi dojście do siebie po tym jak wysiadłam z gondoli. Ruszyłam przed siebie starając się nie myśleć o tym jak wrócę spowrotem. W jednej sekundzie znalazłam się w innym świecie – w herbacianej wiosce. Dosłownie! Dookoła mnie były wzgórza pokryte plantacjami herbaty i lasami. Ponad dwie godziny spacerowałam pomiędzy polami porośniętymi drzewami herbacianymi. Moja wędrówka zakończyła się w momencie kiedy uświadomiłam sobie, że znajduję się w samym środku „dżungli”,a w promieniu kilku metrów nie ma żywego ducha i gdyby nie daj Boże coś mi się stało, prawdopodobnie nikt by mnie nigdy nie odnalazł. Zawróciłam a w drodze powrotnej myślałam tylko o jednym – muszę znowu wsiąść do gondoli. A czasu na myślenie o tym miałam dużo. Ponad godzinę stałam w kolejce, czekając na to by zjechać w dół. Podsumowując - Gondolą Maokong jechałam dwa razy - pierwszy i ostatni.










Rozbawiła mnie nazwa tej herbaciarni.

Widok z gondoli

                                             

National Palace Museum


Do wspólnego zwiedzenia Muzeum zaprosił mnie mój znajomy Li. Li jest fotografem z którym pracowałam podczas jednej z sesji. Pomimo tego, że za muzeami nie przepadam, zgodziłam się zobaczyć z nim nową, rzekomo świetną wystawę. Miałam nadzieję, że będzie ona jedyną, która w tym momencie się tam odbywa i nie spędzimy tam więcej niż 10 minut. National Palace Museum okazało się być trzy piętrowym budynkiem w którym znajduję się największa na świecie kolekcja sztuki chińskiej , składająca się z ok. 700 tysięcy eksponatów. Według informacji podanych na stronie potrzeba całego dnia żeby zobaczyć je wszystkie. Nam zajęło to dokładnie godzinę. Podczas gdy inni przyglądali się jednej wazie 5 minut, obserwując ją z każdej możliwej strony ja biegałam między gablotami z prędkością rakiety. W pewnym momencie zobaczyłam długą na kilka metrów kolejkę ludzi. Pierwsza myśl - pół dnia stania. Druga  - może w końcu coś ciekawszego. Spojrzałam na tabliczkę informacyjną, która przedstawiała to, na zobaczenie czego czekało kilkaset ludzi. Nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Na zdjęciu była - kapusta. Ze skrzywioną miną odwróciłam się do Li i zapytałam z niedowierzaniem – "Cabbage?" Na co on odpowiedział – „Natalia! This cabbage is like Mona Lisa, everybody wants to see it”. Ok, wszyscy ale na pewno nie ja. Obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek będę w Luwrze i będę musiała stać w podobnej kolejce po to by zobaczyć Mona Lisę, zrobię to. Ale czekać tyle, by zobaczyć kapustę – nigdy w życiu. Zdjęć eksponatów nie mam, bo na teren muzeum aparatu wnosić nie wolno. Zresztą, nawet jeśli byłoby inaczej i tak bym ich pewnie nie robiła. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda...


Kapusta, której nie widziałam. [źródło: wikipedia]




Li !









Zoo Taipei

Do Zoo w Taipei wybrałam się tylko w jednym celu – chciałam zobaczyć pandę wielką, która przyszła na świat pół roku temu i na której punkcie szaleją wszyscy Tajwańczycy. Jej podobiznę można spotkać dosłownie wszędzie – na ławkach w parku, na ścianach w metrze a nawet na koszach na śmieci. W Zoo ma ona swój własny dom, który codziennie odwiedzają tysiące turystów. Bilet wstępu do ogrodu zoologicznego kosztuje 60 NT (6 zł). Cena - śmieszna, biorąc pod uwagę fakt, że jest to największe Zoo w Azji. Przy wejściu każdy dostaje małą karteczkę z podaną godziną, o której można zobaczyć pandę. Ja na swoją kolej musiałam czekać dwie godziny i mimo, że wcale nie miałam zamiaru zwiedzać Zoo to siłą rzeczy musiałam. Szczerze mówiąc to co udało mi się przez ten czas zobaczyć nie wywarło na mnie szczególnego wrażenia. Inna sprawa to taka, że zobaczyć udało mi się nie wiele. Większość zwierząt spała, stała nieruchomo albo się chowała. Były też klatki w których nie mogłam dopatrzeć się żywego ducha. Chciałam zobaczyć lwa ale pech chciał, że trafiłam na dzień lwicy. Inna sprawa to taka, że dwie godziny to stanowczo za mało na to by zobaczyć wszystkie zwierzęta. Ja przez ten czas obeszłam może 1/3 wszystkich stref. Tyle o Zoo. Wróćmy do pandy. Punktualnie o 16 zostałam wpuszczona do Giant Panda House. Odwiedziny wyglądają tak, że kolejka ludzi maszeruję wzdłuż szyby, za którą znajduję się "mała gwiazda" i jej mama. Pod szybą stoją pracownicy Zoo, których zadaniem jest dopilnowanie tego, żeby nikt nie wstrzymywał ruchu. Zadanie to nie łatwe, bo żeby zrobić zdjęcie trzeba się zatrzymać. Oczywiste jest, że każdy chce ich zrobić kilka. Ja zdjęcia odpuściłam i zrobiłam film. Przy wyjściu znajduję się sklep z "pandowymi pamiątkami" do, którego nawet nie wchodziłam widząc ile ludzi znajduję się w środku. Reasumując, Zoo w Taipei polecam tylko dzieciom. Jestem pewna, że gdybym miała 5 lat bardziej by mnie to cieszyło. A, ze mam o 20 więcej... No niestety.




Nie wybaczę im tego lwa.




Po wizycie w Zoo wybrałam się do Chiang Kai-shek Memorial Hall gdzie przez kilka dni można było podziwiać wystawę 1600 papierowych pand. Dlaczego 1600? Bo tylko tyle zostało ich na śwecie. 








Simple Market


Simple Market to pchli targ zlokalizowany w odległości kilku minut piechota od Taipei 101. W każdą niedzielę w godzinach od 13 do 19 lokalni artyści sprzedają tam swoje wyroby. Dla mnie takie miejsca to jest prawdziwa kopalnia skarbów. Można tam znaleźć m.in. koszulki, czapki, torebki, biżuterię, doniczki, kubki, pocztówki, naklejki a wszystko to własnoręcznie wykonane. Na środku placu znajduję się sklepo-kawiarnia o nazwie Good Cho's, która słynie z przepysznych bułeczek nadziewanych czarnym sezamem. Od czasu do czasu lokalne zespoły grają tam koncerty na żywo. Pchlich targów w Taipei jest kilka. Ja byłam na trzech. Dodaję zdjęcia z Simple Market, bo ten spodobał mi się najbardziej. 




małe tarty


naklejki i pocztówki




Rozbawiło mnie to do łez. Za 50 NT (5 zł) malują Twoją twarz na pocztówce. Ale jaką twarz...



PS. Myślałam, że praca w za małych butach to najgorsza rzecz jaka mogła mnie tu spotkać. Myliłam się. W czwartek przez 8 h pracowałam w deszczu. 

Dobra mina do złej gry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz