poniedziałek, 5 maja 2014

Belive It Or Not - Museum in Taipei

Museum Of Strange - to małe i na pierwszy rzut oka niepozornie wyglądające muzeum okazało się byc najfajniejszym, najdziwniejszym i najśmiejszniejszym muzeum w jakim do tej pory byłam. Po wizycie w nim zmuszona jestem cofnąć wypowiadane przeze mnie dosyć często słowa, że nienawidzę muzeów. "Belive It Or Not" - taki szyld wisi przy wejściu. Wcale mnie to nie dziwi, bo w większość eksponatów na prawdę ciężko uwierzyć. Przy kasie wisi kartka informująca o promocji - zamiast 150 NT, za bilet płacimy tylko 70 NT (7zł). Jak się później okazało to tylko taka sztuczka, która ma skłonić ludzi do kupna, bo promocja ta trwa już od ładnych kilku lat. Tak czy siak - ze zniżką, czy bez niej, muzeum warte jest swojej ceny. Zlokalizowane jest przy Danshui Old Street - słynnym deptaku przez który codziennie przewija się setki turystów. Jak znaleźć muzeum wśród sklepików i straganów? Szukaj wielkiego goryla, który znajduję się przy wejściu. Muzeum jest małe. Bałam się, że przełoży się to na ilość eksponatów. Jak się później okazało, dwa niewielkie pomieszczenia są w stanie pomieścić całkiem sporo "dziwactw". Mogłabym się rozpisywać na temat tego co znajdziemy w środku ale to chyba nie ma sensu. Lepiej obejrzeć zdjęcia. Enjoy!




Papuga witająca gości przy wejściu - "Hey,  Hi, Hallo". Akurat w momencie kiedy ja tam byłam, ucięła sobie drzemkę. 






Mój pierwszy raz.

Kałamarnica olbrzymia. Kiedy próbowalam przetłumaczyć z chińskiego na polski co z nią jest nie tak, wyszło mi - "twarz, lizanie języka" (?)

Żółw ze świńskim nosem.



Wielki królik. 

Świna bez twarzy.

Siodło dla kobiet. Podobno przejażdżka była karą za niewierność. 

Kurczak z czterema udkami.

Wielki karaluch.

Pajęczy krab i kuro-kaczka.

Podobno żył taki w 995 r. 

Jajo Moa - wymarłego gatunku ptaka. 

Zbroja ? ;)

Dwie złączone latające wiewiórki. 

Żółw z dwiema głowami.

Ryba z ludzką twarzą. 

Jak się dostać do muzeum.






czwartek, 1 maja 2014

Danshui Old Street - Taipei

W czwartek, 24 kwietnia o godzinie 11 wylądowałam na warszawskim Okęciu. Moja przygoda z Tajwanem dobiegła końca. Spędziłam tam dwa wspaniałe miesiące, poznałam cudownych ludzi i zobaczyłam miejsca, które na zawsze zostaną w mej pamięci. Za to wszystko dziękuję agencji SPECTO - Tadkowi, Sandrze, a przede wszystkim Pauli, która była moim aniołem stróżem i dzięki, której pierwszy raz będąc na kontrakcie czułam się bezpiecznie. Dziękuję też mojej tajwańskiej agencji - Halo Models. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się zobaczymy. Muszę wrócić na Tajwan i wydać tajwańskie dolary, które przywiozłam ze sobą do Polski. Chciałam je wydać na lotnisku, ale na śmierć zapomniałam wyjąć z walizki i wróciły ze mną w bagażu rejestrowanym. To chyba jakiś znak... :)

To, że jestem w Polsce nie oznacza , że kończę z pisaniem bloga. Starałam się jak najlepiej wykorzystać ostatnie dwa tygodnie w Taipei, zebrać jak najwięcej materiału, by później już z domu móc dodawać nowe posty. Co prawda praca pokrzyżowała mi trochę plany i nie udało mi się zobaczyć wszystkiego co bym chciała, ale kilka "tajwańskich postów" jeszcze się pojawi. A co później? Później będzie nowy kontrakt, nowe miejsce, więc będzie o czym pisać.

Jednym z miejsc, które odwiedziłam na kilka dni przed wylotem było Danshui. To dzielnica miasta Taipei, położona w jego północnej części nad rzeką Danshui He. Dawniej znajdował się tam najważniejszy port rybacki a dzisiaj jest to jedna z najgorętszych atrakcji turystycznych. Dostać się tam nie jest trudno, wystarczy wziąć czerwoną linię metra i wysiąść na ostatniej stacji - Tamsui station. Po wyjściu skręcić w lewo i kierować się w stronę rzeki.

Ja zdecydowałam się na Danshui za namową Li, który zwiedził już ze mną kilka miejsc i doskonale zdawał sobie sprawę z tego co lubię a co jest dla mnie nudne jak flaki w oleju. Miejsce to okazało się być strzałem w dziesiątkę. Przypominało mi trochę nadmorski kurort - spacer po molo, masa atrakcji turystycznych, restauracji i sklepów. Jedyne czego mi brakowało to plaża. Choć jak się później dowiedziałam, jest możliwość dojechania busem do miejsca, gdzie można zanurzyć nogi w wodzie.

Pierwszym zabytkiem, który chciałam zobaczyć w Danshui była Świątynia Longshan. Jest ona jedna z pięciu Świątyń Longhsan wybudowanych na Tajwanie podczas panowania dynastii Qing. Poświęcona jest bogini miłosierdzia Guanyin, choć w salach bocznych i tylnych czci się także innych bogów  m.in. boga morza, boga literatury czy boga wojny ( religia ta ma ich ponad 100 ). Przy wejściu do Świątyni znajduję się stół na którym modlący się, zostawiają dary dla bogów ( chipsy, oreo, batony ... ), które później sami jedzą. Zanim jednak to zrobią muszę odczekać kilka godzin, ale po co nie mam pojęcia, bo Li ze swoim angielskim nie był w stanie mi tego wytłumaczyć. Takie stoliki znajdują się nie tylko w świątyniach ale także na chodnikach, przed sklepami i domami. Pamiętam do dzisiaj jak będąc w Chinach myślałam, że to poczęstunek dla modelek i przy wejściu na casting porwałam jakiś owoc. Wszyscy pękali ze śmiechu z wyjątkiem naszego bookera, któremu do śmiechu nie było. Teraz zanim się czymś poczęstuję, pytam czy mogę. Oprócz darów, Tajwańczycy palą kadzidła i zostawiają bogom "pieniądze". Owe pieniądze to brokatowe, złote karteczki, które na miejscu dostaje się za darmo, lub które za grosze można kupić w supermarkecie. Pod koniec dnia są one palone w piecach, przypominających kosze na śmieci. Mimo tego, że za przepychem nie przepadam to świątynia mi się spodobała. Jedyną rzeczą, której nie mogłam ścierpieć był duszący zapach kadzideł, od którego po 5 minutach zaczęło mi się kręcić w głowie i musiałam wyjść.








Następną pozycją na mojej liście był Little White House. Jak sama nazwa wskazuje - mały biały domek. W okresie panowania dynastii Qing był on rezydencją szefa biura podatkowego. Pod koniec 20 wieku Ministerstwo Finansów chciało budynek zdemontować, jednak na skutek protestów mieszkańców do tego nie doszło. Dzisiaj jest to jeden z historycznych zabytków Danshui. Za wstęp podobno płaci się 40 NT (4 zł). Podobno, bo my nie zapłaciliśmy nic. Szczerze mówiąc nawet nie pamiętam dokładnie co było w środku. Wiem, że jedno z pomieszczeń było puste, w drugim stała makieta przestawiająca ten obiekt i chyba nic po za tym. Domyślam się, że fenomen tej atrakcji tkwi w samej architekturze, która różni się od chińskiej. Domek jest typowy dla budownictwa kolonialnego - jednokondygnacyjny z werandami i balkonami. W Polsce podobnych budynków widziałam masę, więc ten wielkiego wrażenia na mnie nie zrobił. Lepszy od Little White House był sam widok z ogrodu na rzekę Danshui. Miejsce to jest jednym z najczęściej wybieranych miejsc na sesje plenerowe przez nowożeńców i na romantyczne spacery o zachodzie słońca.

[źródło:http://www.guide.taiwan-adventures.com]






Danshui Old Street to słynny deptak otoczony kawiarniami, restauracjami, sklepami z pamiątkami i stoiskami z ulicznym jedzeniem. Spacerując nim nie sposób, nie skusić się na jedną z lokalnych przekąsek. Danshui slynie z:

1. Dłuuuuugich lodów. Do wyboru mamy dwa rozmiar - mały i duży. Ich cena to odpowiednio 30 NT i 40 NT.
Rozmiar - mały (?)

2. Lodów sprzedawanych przez Turka, który prowadzi tu lodziarnie od lat. Nawet Li pamięta jak będąc małym chłopcem, przychodził tu z rodzicami. Tym co przyciąga ludzi nie są same lody a sposób ich podania. Turek robi sobie z ludzi jaja. Zainteresowanych zapraszam do oglądnięcia filmu :)

3. Iron eggs - w dosłownym tłumaczeniu - żelazne jajka. To najpopularniejszym przysmakiem Danshui. Iron Eggs to kurze lub przepiórcze jajka, które poddawane są długiemu procesowi duszenia i suszenia co sprawia, że zyskują one charakterystyczny smak, zmniejszają swoją objętość o połowę oraz stają się twarde i gumowate. Mają długi okres przydatności do spożycia, dlatego wiele osób kupuje je tutaj jako pamiątkę, którą zabiera do domu. Dostępne są w różnych smakach m.in. oryginalny, czosnkowy, paprykowy. Cena : 65 NT (6,5 zł ) za opakowanie. Ja kupiłam dwa, choć długo zastanawiałam się nad tym czy jest sens, bo przywiezione przeze mnie chińskie jajka zjadł kot. A i tych w dalszym ciągu nikt się nie tknął.


4. Tamsui Fish Balls - to kulki z pasty rybnej nadziewane mięsem i czosnkiem, podawane w lekkim bulionie. Nie próbowałam, ale piszę o tym bo to najczęściej polecane danie przez miejscowych.

5. Grillowane owoce morza - sprzedawane na co drugim stoisku. Nabite na patyk kalmary, ośmiornice, i ostrygi - podawane z sosem.


80 NT za patyk, 150 NT za dwa.


Spacerując Danshui Old Street minęliśmy po drodze Danshui Presbyterian Church. Został wybudowany dla uczczenia 60 rocznicy przybycia na Taiwan dr Mackaya. Był on pierwszym misjonarzem w północnym Tajwanie, który w trakcie swojego pobytu na wyspie założył około 60 Kościołów i ochrzcił ponad 4 000 wiernych.


dr. Mackay

Od czasu do czasu w Danzhui organizowane są wystawy artystyczne i koncerty. Nam udało się trafić na jeden z nich. Nie miałam pojęcia czyj to koncert ale to było najmniej ważne. Usiedliśmy z Li przed sceną i słuchając muzyki przypominającej nasze polskie disco - polo, jedliśmy lunchboxy i zbieraliśmy siły na drogę powrotną.

Tajwański bend.







Spacer z psem w wóżku ? Na Tajwanie nie ma w tym nic dziwnego. Bardziej dziwi pies na smyczy.




PS. Nie wspomniałam nic o najlepszym miejscu (ever!!) w Danshui - Museum Of Strange. Poświęcę temu kolejną notkę, która pojawi się już niebawem.